To cóż że do Szwecji, czyli o tym, jak Geocaching Warszawa wyruszył do Karlskrony

Kto pierwszy wpadł na pomysł, by grupa Geocaching Warszawa popłynęła na jeden dzień do Szwecji? Na pewno można to łatwo sprawdzić, dla mnie jednak zupełnie przekonująco brzmi alternatywna historia opisana przez QbęPL w listingu do eventu ’To cóż że do Szwecji’ (GC9EXDG). I właśnie jej będę się trzymać. 🙂 Decyzja o wyprawie zapadła w baru 'Koniec dnia’.

Na termin wyjazdu finalnie wybrany został ostatni weekend wakacji, a karkołomnego zadania zaokrętowania nas na oba rejsy, do Karlskrony i z powrotem, podjęła się Perpetka. Poradziła sobie per(p)ekcyjnie! Siedemnastoosobowy team w składzie: [MAD], 13MAR, EUzebiusz28, hacze_losy, jackalZ, ketjow17, kuubuus & Agnieszka, MaMonet, okrutnyb, QbaPL, Perpetka, pizero, Sowka11, waneta1, wieszKto i ygrek1980 podzielił się na podgrupy i ruszyliśmy. O różnych godzinach (a nawet dniach) dotarliśmy do Trójmiasta i tam też dla większości z nas rozpoczęło się intensywne trzydniowe keszowanie. Trójmiejskie skrytki zasługują na oddzielny wpis, ale ich różnorodność, pomysłowe maskowania, przepiękne geoarty sprawiły, że każdy znalazł tu coś dla siebie. Naszych zachwytów nie popsuła nawet nienajlepsza pogoda i deszcz, który w mniejszym lub większym natężeniu towarzyszył nam przez cały czas. Piątkową godzinę zbiórki całej grupy wyznaczał wspomniany wyżej event zorganizowany przez QbęPL, a tuż po jego zakończeniu boarding na prom. Lokalni geokeszerzy, z którymi tego dnia się spotkaliśmy obiecali nam pomachać na pożegnanie, a my przy wyjątkowo pięknym zachodzie słońca pomachaliśmy na pożegnanie Gdyni. Rejs mijał spokojnie, nikt nie pojechał do Rygi – pomogły i zabrane medykamenty i integracyjny wieczór spędzony w promowym baru. O bladym (a właściwie szarym i deszczowym) świcie przywitał nas Rod Stewart i jego hit Sailing. Swoim śpiewem dał nam do zrozumienia, że najwyższy już czas na opuszczenie promu, przejazd do centrum i kesze. Wszak te same się nie zbiorą, jak zawsze powtarza nam EUzebiusz28…

Karlskrona nas zachwyciła. Miasto wraz z sąsiednimi miejscowościami rozrzucone jest na wielu większych i mniejszych wysepkach połączonych mostami i kładkami. Widoki oszałamiają – obcowanie z dziką naturą, surowy klimat i idealnie dopasowana do niego architektura zostały w naszych sercach. Kilkanaście godzin, które tam spędziliśmy minęły w mgnieniu oka, a w drodze powrotnej z naszych twarzy przez zmęczenie przebijał niedosyt i chęć, by jeszcze kiedyś tu wrócić. Ale co z keszami? Te były, a jakże! Miasto ma w ofercie prawie wszystko – wytrwane zagadki, virtuale, laby wraz z finałami, wyzwania i wiele innych. Większości z nas udało się tego dnia zaliczyć 8 typów skrytek oraz odwiedzić jednego prawdziwego seniora – kesza założonego w październiku 2001 roku (GC2202). Gdyby zapytać naszą grupę o najlepsze kesze znalezione tego dnia, odpowiedzi byłyby różne – moją grupę urzekły na pewno dwa kesze tradycyjne odnalezione na początku naszej wędrówki: Trösterikt (GC572A2) zlokalizowany na symbolicznym drzewie pełnym dziecięcych smoczków (wieszanych tam przez dzieciaki, które z nich wyrosły) oraz Lovetree (GC533W1) – przy rzeźbie pełnej kłódek zakochanych par znajdującej się na skraju wyspy Dragsö, do której prowadzi ścieżka strzeżona przez trolle i inne stwory. I przez okazałego łosia!

Keszować można tu na różne sposoby – my w większości keszowaliśmy z buta, ale część z nas wybrała samochód i rowery. Jedno jest pewne: jaki środek transportu nie zostałby wybrany, należy się nastawić na konsekwencje bo któraś część ciała pod koniec dnia da o sobie znać. 🙂 Ja po zrobieniu ok. 35 tys. kroków byłam doskonałym przykładem spełnionego keszera z obolałymi stopami i kilkoma pęcherzami…

Ostatnim szwedzkim punktem programu był event zorganizowany przez [MADa]. W centrum miasta na spotkanie przybyło wielu lokalnych keszerów – nie zabrakło anegdot, opowieści o odwiedzonych miejscach, wymiany pamiątkowych drewniaczków i TB. O jednym z TB nie można w tym miejscu nie wspomnieć: do Warszawy przyjechało z jackalemZ wielkie trackowalne wiosło. Ciekawe, jak szybko znajdzie się śmiałek, który zabierze je dalej? A może znajdzie się dla niego kesz gigant, w którym się zmieści?

Na do widzenia ponownie ożywił się deszcz. Przez cały dzień nas oszczędził, za to na koniec zaatakował z pełną mocą. Na tyle skutecznie, że porzuciliśmy chęć odpływania na pokładzie widokowym i od razu ruszyliśmy do znanego już skądinąd baru…

Krótki sen, Rod Stewart i chwilę potem byliśmy ponownie w Gdyni. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i rozpoczęło się planowanie powrotu do domów. Poprzedzone króciutkim (a może i nieco dłuższym) eksplorowaniem Trójmiasta. Do Warszawy dotarliśmy wieczorem, wciąż pełni wspomnień, przygód i z głowami pełnymi planów, gdzie by tu udać się na kolejną wyprawę… Bo warto – dopiero w grupie, dzieląc się wspólnymi doświadczeniami można po raz kolejny przekonać się, jak fajną zabawą jest geocaching. Tack så mycket Geocaching Warszawa!

 

Sówka