CITO „trash”, czy geocache?

Zapraszamy do lektury relacji z wydarzenia CITO „Sprzątamy Niepodległą”, autorstwa Lajkonika

„Ahoj przygodo! A nie… to już chyba było tydzień temu. Ale niech tam, może zostać. W końcu na CITO też ruszyłem po raz pierwszy w życiu, zachęcony miłym eventem z przygodami tydzień wcześniej. Poprzednią relację skończyłem na tym, czym powinienem zacząć. Dziś zacznę tym, czym powinienem skończyć. Wybranie się było najlepszym moim pomysłem od poprzedniej niedzieli, kiedy zaliczyłem pierwszy event. Ale po kolei. Ustalmy fakty i wspólną wersję wydarzeń. Stać mnie, żeby tak napisać, bo jestem pewien że wiele osób się ze mną zgodzi.

Wyznaczone miejsce dość mi znane. Nie powinno być problemów z dotarciem i znalezieniem. Już jakiś, niestety dłuższy czas temu zrobiłem sobie po okolicach bardzo miłą wycieczkę rowerową połączoną z łowieniem skarbów na „stepach” znajdujących się na południe od jeziorka. Zresztą, akurat tamta seria skrytek powinna być punktem obowiązkowym każdego początkującego poszukiwacza. Wartość edukacyjna tych skrytek jest nieoceniona. Ja sam muszę tam wrócić i dokończyć serię. I chętnie zrobię to z kimś innym, kto będzie chętny do tego. Ale do rzeczy. Dojechałem na miejsce i zaparkowałem w pięknym błotku. Na szczęście przygotowany do tego byłem, szybka zmiana butów i bonus +5 do odporności na błoto jest mój (to dla gamerów – może wyrwę jakiegoś na wycieczkę  ).

Zaraz po mnie zaczęło już być tłoczno, sznurek samochodów zdawał się nie mieć końca. Pojawiali się starsi i młodsi, a nawet jedno bardzo sympatyczne zwierzę, które z radości zaczęło pić wodę z najbliższej kałuży. Frekwencja nadzwyczaj liczna. To pewnie obietnica ogniska ściągnęła takie tłumy. I wtedy przyjechał organizator. Chciałoby się powiedzieć „wchodzi on, cały na biało”. Ale jeśli ktoś pomyślałby o ubraniu się w ten dzień na biało, to… powinien pomyśleć jeszcze raz.

Worki w dłoń, rękawiczki na ręce i w drogę. Podzieliliśmy się na dwie grupy, które poszły w przeciwną stronę. Nasza była dość liczna, szliśmy wschodnią stroną brzegu, mijając kilku wędkarzy, którzy niespecjalnie przejęli się obecnością dużej grupy ludzi. I zbieraliśmy. I zbieraliśmy. I nadal zbieraliśmy, a końca nie było widać. Przy czym to zbieranie i zbieranie to szło przede wszystkim w ilość, bo nie trzeba było dużo czasu żeby wypełnić kilkanaście worków do pełna. Tutaj muszę pochwalić zapał najmłodszych. Tylko oni mogli dostać się w niektóre miejsca i korzystali z tego przywileju bardzo dzielnie. A co do śmieci, bo oprócz nas to one były głównym aktorem tego niezwykłego widowiska. Tak, w dzisiejszych czasach to jest widowisko – dwudziestu ludzi sprząta? Ale po co? Komu to potrzebne? Można było znaleźć dosłownie wszystko. Głównie butelki, bo przecież duch w narodzie nie ginie. No dobra, pewnie świętowano niepodległość. Były też puszki, siatki, nakrętki, papiery, nawet kołpak się znalazł. W jednym miejscu we trójkę wypełniliśmy pełne dwa worki. Wyglądało na ognisko, w którym miało spłonąć szkło. Spalić szkło? Ambicji komuś trzeba pogratulować, no ale w końcu Polak potrafi. No chyba że te butelki w tym ogniu powstały, tylko było ich za dużo żeby zabrać i tak im się zostało. Nie wiem, ale rozwiązań jest tak dużo, że brzmi to jak temat na kolejną skrzynkę z serii CT . Natomiast jedno trzeba temu miejscu oddać. Okoliczności przyrody piękne i tego, no, niepowtarzalne. Rozmiar drzew imponujący. Można by nakręcić niejedną scenę do kolejnej adaptacji „W pustyni i w puszczy”. Tam zdaje się jakieś mieszkalne baobaby były. Tak mi się wydaje, ale z polskiego nie byłem najmocniejszy, więc nie dam sobie nic uciąć za to.

Skończyliśmy zbieranie, wszystkie worki zebraliśmy w jednym miejscu. Chwilę później obfotografowaliśmy (aż się boję ile punktów w scrabble bym zebrał za to słowo) nową wersję Syrenki. Podaję przepis: jeden geokeszer, jeden kołpak, jeden patyk, 1 kilogram kreatywności. Efekt – niepowtarzalny  Kto nie widział, pewnie zobaczy na zdjęciach. Ale na żywo to jednak inaczej. To tylko kolejny powód do obecności na eventach. W domu tego nie ma.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego było tak dobrze. Ognisko! Czy jest lepsza na nie pora od chłodnego listopadowego dnia? Dla mnie nie ma. Dzięki uprzejmości i zapobiegliwości kilku poszukiwaczy przygotowanie go było kwestią paru minut. Jest drewno, są kije, jest rozpałka. Efekt – jest ciepło i jest pyszne jedzenie. W wyśmienitym towarzystwie. Oczywiście tak jak i przy innych okazjach mnóstwo rozmów, śmiechu, dobrych rad i omawiania planów na przyszłość. Po prostu super. Smacznie, ciepło, miło. Poproszę na wynos, skorzystam jak będę w pracy w cięższej chwili 

Smutne jest to, że to co dobre zazwyczaj się kończy. Ale odchodziliśmy stamtąd z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Bo jak w każdej korporacji uczą: „najważniejsza w życiu jest satysfakcja z dobrze wykonanej pracy”. Tutaj akurat to ma dużo sensu. Przybyliśmy, zobaczyliśmy, wyczyściliśmy. Zwycięstwo godne Juliusza Cezara. W każdym razie cel na dziś został zrealizowany. Tak naprawdę pewnie można by sprzątać bez końca pewnie, ale co się dało, to zostało zrobione. I to my zrobiliśmy.

Na dziś pora była się rozstać. Ale po dwóch eventach, na jakich byłem, zadam jedno pytanie. Czy jest gdzieś przycisk „like”? Jeśli jest, to wciskam. I jestem pewien, że każda osoba która pojawi się na takim czy innym wydarzeniu w którym liczba geokeszerów jest równa lub większa od „2” pójdzie w moje ślady. Polecam! I sam niedługo skorzystam znowu.”

 

Zdjęcia z eventu ( w tym wzmiankowaną cito-syrenkę) możecie obejrzeć zebrane w specjalny album w serwisie Flickr